Z Mateuszem Bartlem rozmawiamy o zakończonej niedawno Olimpiadzie Szachowej w Norwegii. Polacy mogli być w czołówce klasyfikacji, ale w ostatniej rundzie przegrali z Chińczykami, którzy wywalczyli złoto. – W moim odczuciu lepiej spisaliśmy się na dwóch poprzednich Olimpiadach, gdzie również przegraliśmy ostatni mecz, ale zajęliśmy wyższe miejsca (11 – rok 2010 oraz 13 – rok 2012), mając do tego znacznie trudniejszy dystans – mówi reprezentant Polski i kapitan Polonii Wrocław.

Jak oceniasz start naszej drużyny męskiej? Po raz pierwszy od dawna do ostatniej rundy walczyła o medal…

MATEUSZ BARTEL: – Myślę, że zarówno wynik, jak i miejsce są mniej więcej adekwatne do naszych możliwości. Nie jest natomiast prawdą, że po raz pierwszy od dawna walczyliśmy do końca o medal – nasze szanse, nawet w przypadku wygranej z Chińczykami, były iluzoryczne. W moim odczuciu lepiej spisaliśmy się na dwóch poprzednich Olimpiadach, gdzie również przegraliśmy ostatni mecz, ale zajęliśmy wyższe miejsca (11 – rok 2010 oraz 13 – rok 2012), mając do tego znacznie trudniejszy dystans.

Co zdecydowało o porażce z Chińczykami w ostatniej rundzie? Czy rzeczywiście byli poza zasięgiem konkurencji?

– Poza doświadczeniem w grze z najlepszymi, w starciu z Chińczykami przegraliśmy mecz w debiutach – Grzesiek Gajewski szybko wpadł w tarapaty z Ding Lirenem, natomiast Jan Krzysztof Duda nie tylko nie zdołał uzyskać przewagi, ale dostał od razu gorszą pozycję białym kolorem. Mecz był zatem nie do uratowania już po kilkunastu posunięciach…

Nieco słabiej tym razem spisały się nasze panie?

– Nie jest to niespodzianką, bowiem grały w osłabionym składzie (bez Joanny Majdan-Gajewskiej oraz Iwety Rajlich). Co prawda, zawodniczki które weszły na ich miejsce (tj. Marta Bartel i Klaudia Kulon), spisały się nieźle – zwłaszcza moja żona (co sprawia mi wielką radość) zagrała wyśmienicie, ale nie wystarczyło to na walkę o medale – głównie za sprawą słabej postawy Moniki Soćko. Monika od lat jest podporą drużyny i zawsze daje z siebie 100 procent. Tym razem po prostu jej nie szło i to miało wpływ na wynik drużyny.

Jak Norwegowie radzili sobie w roli organizatorów Olimpiady?

– Nie będę do końca obiektywny z dwóch przyczyn – po pierwsze uważam, że Norwegia, zwłaszcza okolice Tromsoe, są wyjątkowo piękne. Z drugiej jednak strony nie lubię Olimpiad Szachowych – to zbyt duża impreza, która bardziej niż profesjonalna jest turystyczno-imprezowa. Tromsoe miało wiele problemów organizacyjnych, głównie dlatego, że jest małym miastem. Dlatego okazało się, że w hotelach nie ma za wielu miejsc, a do tego spora część hoteli, nawet renomowanych jak Radisson, ma w ofercie bardzo małe pokoje. Skoro trzeba w takim lokum mieszkać przez dwa tygodnie, to wiadomo, że narzekań musi być sporo. Wiele narzekań było odnośnie sali gry, którą była przerobiona hala starego browaru. W efekcie cyrkulacja powietrza była kiepska i dla wielu osób było duszno. Ogólnie, nie uważam, żeby była to najgorsza z Olimpiad, w których grałem, ale też sporo rzeczy można było zrobić lepiej.

Gospodarze sportowo wypadli słabo, mimo że w składzie mieli mistrza świata Magnusa Carlsena. To pokazuje, że w czasie Olimpiady bardziej od jednego silnego zawodnika liczy się wyrównana drużyna?

– Dokładnie. Nie jest to zresztą żadną tajemnicą. Myślę, że gospodarze mieli nadzieję na to, że pozostali gracze „urosną” przy Carlsenie, ale cudów nie było – trzech z nich to amatorzy, którzy mają swoje zajęcia i z szachami mają kontakt urywany.

Jak wspominasz polski pojedynek z gospodarzami, a przede wszystkim starcie Radka Wojtaszka z Carlsenem?

– Ten mecz wspominam gorzko, bo za moją sprawą go przegraliśmy. Nasza taktyka meczowa zakładała to, że grając białym kolorem powinienem walczyć o cały punkt w partii z niżej notowanych Kjetilem Lie. Zagrałem jednak zupełnie bezbarwnie i zremisowałem po jałowej partii. Przy dwóch innych remisach i porażce Radka z Carlsenem, przegraliśmy mecz z drużyną, która na koniec była daleko za nami. Co do partii Radka – Carlsen zagrał ją wyśmienicie. Po błędzie naszego zawodnika nie dał mu nawet najmniejszej szansy na obronę. Piękna, instruktażowa partia. Szkoda, że my wspominać ją będziemy boleśnie…

Jakie najbliższe starty przed Tobą?

– W planach mam dwa zjazdy polskiej Ekstraligi, a w przerwie między nimi Klubowy Puchar Europy w barwach obrońców trofeum G-Team Nowy Bór z Czech. Mam nadzieję, że troszeczkę odczaruję remisową klątwę, która na mnie ciąży. Z ostatnich 24 partii zremisowałem aż 17. Jeśli dodać do tego trzy remisy na ekstraligowym zjeździe w maju, wyrastam na króla remisów…