Do siedzącego w hotelowej restauracji mężczyzny o siwych włosach podeszła kelnerka.
– Czy już Pan zamawia czy poczeka Pan na syna? 

Zdziwiony mężczyzna odpowiedział, że zamówi od razu. Chwilę później do restauracji wszedłem ja, jak się okazało, domniemany syn i przywitałem Pana Olega Romaniszyna, dosiadając się do jego stolika oraz wspólnie śmiejąc się z zaistniałej sytuacji. Dedukcja kelnerki miała rację bytu – metrykalnie pan Oleg mógłby być moim ojcem (on urodzony w 1952 roku, a ja w 1985), a na turnieju w Barcelonie, codziennie wspólnie jedliśmy obiady, a czasem również i kolacje. Wynikało to w pewnym sensie z tego, że byliśmy jedynymi zawodnikami, którym organizator opłacił elegancki hotel Ciutat del Prat, ale również z tego, że Pan Oleg jest osobą, z którą rozmowa jest przyjemnością, a ja z tego skwapliwie korzystałem.

Zawodnicy tacy jak Romaniszyn ( czy jak woli Wikipedia Romanyszyn ) od lat budzą we mnie nieskrywany szacunek i podziw. Pomimo mocno zaawansownego wieku Ukrainiec jeździ po turniejach całej Europy, walcząc z rywalami młodszymi nierzadko o 50. lat. Choć jego ranking spada i raczej nigdy nie przekroczy już 2500, to nadal gra pełne polotu partie, pokazując niezaspokojoną miłość do szachów.

Rozmowa z arcymistrzem, który wyczynowowo uprawia szachy od niemal półwiecza to prawdziwa uczta dla tych, lubiących historię. Brakuje mi zresztą takich – spisanych – rozmów z legandami naszego krajowego podwórka. To często wspaniałe historie, które mogą odejść w zapomnienie. Rozmowę tę wspominam także dlatego, że obecnie mamy okreś świąteczno-noworoczny, specyfikę którego zazwyczaj określamy „magią świąt”. Swoją magię miały także szachy, a już na pewno te przed wielu, wielu laty.

Im więcej zadawałem pytań panu Olegowi, tym bardziej – po raz kolejny – zdawałem sobie sprawę jak bardzo różniły się wyczynowe szachy kilka dekad temu. Samo wejście na salę owocowało płynnym wejściem w muzykę tykających zegarów. Na lepszych turniejach królowały niemieckie zegary Garde, a na słabszych radzieckie Jantary. W niedoczasach, które zdarzały się bardzo często, nikt nie wiedział ile tak naprawdę ma czasu, bo zegary te były daleko nieperfekcyjne, a ocena pozostałego na zegarze czasu pozostawała tak kwestią wprawnego oka, jak i zwykłego szczęścia.

Zegary te, zwłaszcza Jantary, miały także inne uroki. Bardzo często… wypadały z nich pokrętła do nastawiania czasu i na turniejach bardzo w cenie były osoby mające takie pokrętło na własność. Alternatywnie można było zbić przednią szybkę zegara i również na takich zegarach czasami się grało. W zawodach bardziej amatorskich, gdzie zawodnicy przychodzili ze swoimi zegarami, nie brakowało cwaniaków, którzy potrafili tak zmodyfikować zegary mechaniczne, że z jednej strony chodziły szybciej niż z drugiej.

Zmysł słuchu na salach turniejowych wyłapywał tykanie, a węch – aż do 1990 roku, kiedy to FIDE zabroniło tego procederu – natykał się na kłęby papierosowego dymu. Ja rzecz jasna się na to nie załapałem, ale pan Oleg już tak. Kiedy zapytałem go o palenie przy desce, odrzekł, że można było się do tego przyzwyczaić. Mimo to, wspominał, grał kiedyś partię z Jefimem Gellerem, który był od niego starszy 0 27 lat. Geller palić nie przestawał, a zwykł zapominać o tym, że papieros jest w jego ręku. Popiołu nie strzepywał, a ten… po prostu opadał na szachownicę. Panu Olegowi to przeszkadzało, ale mimo to nie odważył się na zwrócenie legendzie uwagi. „Proszę Pana, popiół panu spada na szachownicę” – to brzmi trochę dziwnie, nieprawdaż?

Inną częścią szachów, na którą się nie załapałem, były odkładane partie. Te Pan Oleg wspomina z rozrzewnieniem, dodając, że analiza odłożonych partii była niesamowitą szkołą gry końcowej. Popularne tempo gry w tamtych czasach to 2,5 godziny na 40 ruchów, potem zaś partia była odkładana, a kolejne kontrole grane były tempem 60 minut na 16 ruchów (i znów odkładane). Z dzisiejszej perspektywy czasu to coś zupełnie abstrakcyjnego, że część partii grana była w innym dniu, po uprzedniej (możliwej) ingerencji osób trzecich.

Dziś, kiedy na salach turniejowych kibiców można policzyć na palcach jednej ręki, trudno sobie wyobrazić, że kiedyś (myślę, że bez specjalnego przymusu) ludzie potrafili wypełniać całe widownie na turniejach szachowych. Jednym z takich turniejów był finał mistrzostw Związku Radzieckiego w 1975 w Erywaniu. Wówczas na widowni tamtejszej filharmonii zasiadało codziennie 1500 widzów, których swoim triumfem uradował Tigran Petrosian.

Te mistrzostwa zapadły w pamięci Pana Olega, bo był w nich debiutantem, podzielił drugą lokatę i był jedynym zawodnikiem, który pokonał Petrosiana , stosując nowinkę 5.Gd3!? . Wówczas takie stawianie gońca przed pionkiem to była oznaka ogromnej kreatywności i innowacyjności, dziś to chleb powszedni każdego kandydata na mistrza.

Swoją specyfikę miały także turnieje. Mało kto słyszał kiedyś o turniejach open, a zdecydowana większość turniejów to były turnieje kołowe. Do tego, bardzo długie, w których brało udział 16 lub więcej uczestników, w zawodach były zaś odzielne dni na dogrywki, a nie brakowało również dni wolnych. W efekcie, w roku grało się tylko kilka turniejów, ale za to wszystkie trwały po trzy tygodnie. Inaczej wyglądał też sposó przygotowań, które kiedyś były często bardzo powierzchowne. Zamiast komputerów szachiści dźwigali opasłe tomy encyklopedii, a partie swoich przeciwników sprawdzali w turniejowych biuletynach. Każda zakończona partia oznaczała godziny analizy – czy to z przeciwnikiem czy ze znajomymi, a sale analiz były nieodłączną częścią każdego szanującego się turnieju. Dziś wygląda to zgoła inaczej – każdy przygotowuje się długo (nawet kilka godzin), a materiału do przygotowan szuka albo w na twardym dysku albo w Internecie. O odpuszczeniu przygotowań nie ma mowy, nawet gdy rywal jest dużo słabszy – każdy zawdonik z głową na karku jest w stanie przygotować debiut nawet na godziny przed rundą. A sale analiz? Cóż, zdarzają się turnieje – nawet bardzo prestiżowe – w których takich sal w ogóle nie ma. Przecież komputer i tak pokaże prawdę.

Skomputeryzowanie i umasowienie szachów jest faktem, nie da się z nim dyskutować. Czy to się lubi czy nie. Mi jednak zawsze pozostaną w pamięci rozmowy z tymi, którzy większość kariery spędzili w czasach dla szachów romantycznych, z odkładanymi partiami, salami analiz, tykającymi zegarami i tysiącem innych, zapomnianych rzeczy. A Wy za jaką częścią szachów tęsknicie?

Wesołych Świąt!