Kilka słów o specyfice turniejów kołowych.

Chyba od zawsze lubiłem turnieje kołowe. Ta, bez wątpienia, najbardziej tradycyjna formuła rozgrywania szachowych zmagań ma w sobie coś, czego nie ma żaden inny system. Na moment przed wyjazdem do Pragi, gdzie znów zagram w Prague Chess Festival, postanowiłem podzielić się swoimi spostrzeżeniami na ten temat.

Na początek może zacznę od Pragi. Będę brał udział w turnieju „Challengers”, o średnim rankingu nieco poniżej 2600. „Masters”, ze średnim 2708, w którym najwyżej rozstawiony jest Janek Duda, to dla mnie za wysokie progi, ale w turnieju „B” mam nadzieję dobrze się odnaleźć. Chociaż… nadal mam w pamięci poprzednią edycję, która zaczęła się dla mnie znakomicie, gdyż czarnym kolorem pokonałem utalentowanego Praggnanandhę i była to pierwsza rezultatywna partia w historii turnieju.

To, zdecydowanie, były miłe złego początki. Punkt w tabeli, pamiątkowa nagroda za partię dnia i…na tym się skończyło. W kolejnych rundach nie wygrałem ani razu, samodzielnie finiszując na 10. miejscu. W pierwszej fazie turnieju żartowałem, że w kontraktach zawodników powinien być zapis, mówiący o tym, że „zdobywca” ostatniego miejsca powinien w kolejnej edycji zagrać o szczebel niżej – tj. ostatni zawodnik z Masters w Challangers, a zawodnik z Challengers w Openie. Na końcu zawodów nie było mi do śmiechu… Opcja gry w openie utrzymywała się zresztą bardzo długo i dopiero pod koniec organizacji turnieju, kiedy okazało się, że Loek van Wely został posłem do holenderskiego parlamentu i nie znajdzie czasu na grę w stolicy Czech, otrzymałem szansę na rehabilitację. Zamierzam z niej skorzystać!

Wygrana pierwszej partii w kołówce to marzenie większości zawodników. Ogromnie ważne jest dobre wejście w turniej, daleko ważniejsze niż w turniejach szwajcarskich. Przy, najczęściej, bardzo zbliżonym poziomie zawodników, rzadko zdarza się okazja na łatwiejszą partię, szansę do odbicia się. Za to bardzo łatwo stać się ofiarą. W turniejach arcymistrzowskich wszyscy, jak głodne wilki nieustannie węszą czy ktoś z rywali nie zamienił się w krwawiącą łanię. Jeśli ktoś jest w słabszej formie i zostanie ukąszony – temu biada. Stado bezlitosnych bestii próbuje go dobić, ryzykując i białymi, i czarnymi, licząc na powiększenie swojego dorobku punktowego. W obecnych czasach, najgorszym turniejem na świecie by wpaść w rolę ofiary, jest turniej w Wijk aan Zee. Dla wielu osób ta holenderska mieścina ma dość przybijający charakter – ciche, spokojne miejsce, oddalone od większych skupisk ludzi. Jeśli ktoś po 2-3 rundach wpada w dołek, to przed nim… jeszcze dwa tygodnie męczarni. Dosłownie.

Kołówkowe ofiary, przed swoją śmiercią, potrafią jednak zadawać ciosy. Zawsze z zainteresowaniem obserwuję pojedynki tych skazanych na pożarcie, będących bez formy, nadziei i szans. Czasami faworyci albo naciskają za bardzo, albo tracą czujność i role się odwracają. Każdy, rzecz jasna,  był świadkiem takich pojedynków. W mojej karierze, w jedynym superturnieju, w którym grałem, miałem taką partię. Rusłan Ponomariow – wtedy jeszcze zawodnik szerokiej czołówki świata – walczył o pierwsze miejsce w turnieju, a ja z wynikiem 0,5/5 starałem się zminimalizować skalę kompromitacji. Po debiucie wszystko szło zgodnie z przewidywaniami, ale potem Ukrainiec stracił czujność, a ja mogłem się cieszyć z – jedynej w zawodach – wygranej.

Pewnym urokiem turniejów kołowych jest także to, że – dzięki wyrównanej stawce – do wygrania w turnieju wystarczyć może wynik typu 6-6,5 z 9, co w turniejach otwartych po prostu się nie zdarza. Szanse na dobry wynik, a nawet na wygraną w turnieju można mieć przez bardzo długi czas, nawet zaczynając od jednej czy dwóch porażek. W turnieju, który wpłynął na całą moją karierę szachową, czyli w mistrzostwach Polski 2006, zacząłem od dwóch remisów i porażki, a zawody, dzięki długiemu dystansowi i dobrej grze w drugiej części turnieju, skończyłem ze sporą przewagą nad resztą stawki.

W kołówkach istnieje coś takiego jak taktyka turniejowa. Kiedy zna się wszystkich rywali, kolory z którymi się z nimi gra, można zastanowić się jak rozłożyć siły. Z kim grać do gołych króli, a z kim spróbować zmęczyć się jak najmniej. Z kim zaryzykować w debiucie, a z kim unikać przygód. Z kim pójść w teoretyczną batalię, a z kim z kolei lepiej szybko uciec ze znanych ścieżek. Cóż, plany te często mogą wziąć w łeb, można przekombinować, ale to już zupełnie inna kwestia.

Wreszcie, choć pośrednio wynika to z poprzednich spostrzeżeń, turnieje kołowe są wyczerpujące. Praktycznie nie ma lekkich partii, a każdy zawodnik jest groźny. To nie jest open, gdzie dwie-trzy pierwsze partie arcymistrz gra z dużo niżej notowanymi przeciwnikami, a z zawodnikami na swoim poziomie spotyka się w, maksymalnie, 3-4 partiach. W turnieju kołowym trzeba być gotowym na 9 ciężkich partii, no merci! Tutaj, muszę odnotować, jestem przeciwnikiem zmiany systemu rozgrywek Indywidualnych Mistrzostw Polski. Choć rozumiem przesłanki, dla których Zarząd PZSzach podjął się zmiany formuły, to uważam, że nie jest to potrzebne. Zwłaszcza dla młodych zawodników, mistrzostwa w formie kołowej to znakomita szkoła, 9 dni zmagań z doświadczonymi rywalami. A nawet dla czołówki, poza Dudą i Wojtaszkiem, to bardzo silny, niemal najsilniejszy w roku turniej. System pucharowy, choć ma wiele zalet, ma też ogromnie dużo wad. Kołówka zawsze daje obiektywne wyniki – każdy ma takich samych rywali, tak samo trudny turniej. W pucharze jest to wszystko bardzo losowe. Do tego, brakuje elementu… cierpienia. Zawodnik, który przegrywa niemal od razu odpada, zakłada ciepłe kapcie i z kawą w ręku śledzi poczynania kolegów w Internecie. W kołówce, mając w głowie słaby wynik, nadal zmuszony jest walczyć. To bolesne, ale zarazem szkoleniowo korzystne. Coś za coś.

Kończąc te wywody, mam nadzieję, że w Pradze będę wilkiem. Stawka w moim turnieju jest – przynajmniej rankigowo – dość nierówna. Jedna grupa zawodników (Abasow 2670, van Forrest 2667, Jesipienko 2654, Bartel 2639, Piorun 2611) mieści się w przedziale 2610-2670, druga – złożona z Czechów oraz zwycięzcy openu z roku ubiegłego, to zawodnicy wyraźnie poniżej 2600, Na oko, wydaje się, że to może być turniej dwóch prędkości, ale w praktyce – jestem pewien – wszystko będzie wyrównane.

Sam festiwal zapowiada się zresztą fascynująco. Masters będą najciekawszym wydarzeniem w lutym, wielu chce po udanych turniejach na Gibraltarze i Wijk aan Zee zobaczyć w akcji w Challengersach Jespienko i van Forresta, a w openie ma wziąć udział ponad 250 zawodników. Na koniec organizatorzy pomyśleli o kołówce dla juniorów. To będzie prawdziwe święto szachów! I, jak zwykle w takich sytuacji, jest mi żal, że imprezy takiego formatu w Polsce, już od ponad dekady, kiedy memoriał Najdorfa stracił turniej kołowy, nie odbywają się. Mamy gwiazdy, mamy młodzież, mamy organizatorów. Brak tylko – i aż! – funduszy.

Zapraszam do kibicowania!

Fot. Vladimir Jagr, www.PragueChessFestival.com